Życie Alice jest w ciągłym ruchu. Nie łatwo jest być córką prezydenta Nowego Jorku. Jednak wszystko się zmienia po tragicznym wypadku. Nowe otoczenie i ludzie. Czy to zmieni dotychczasową dziewczynę?

29 grudnia 2015



Snagi 

     Wieczorem pani Melson, z  literatury angielskiej, rozdawała listy.
- Dziewczynki! Gratuluję, zostajecie z nami! – Krzyczała już od progu nauczycielka. Radość ogarnęła całe moje ciało, umysł i duszę. NIE WYLATUJĘ! Jakie szczęście!  Zaczęłyśmy skakać po całym pokoju i się przytulać z Charlie. Kiedy tylko dostałam list do ręki, roztargałam kopertę i wyjęłam złożoną na cztery równe części, liliową kartkę.
     Droga Alice Bosse! Niniejszym oznajmiam, iż zakwalifikowałaś się na wyższy poziom w naszej Akademii Lathley. Gdyby nie twoje dzisiejsze omdlenie i pierwsza wizja, niestety musiałabyś nas opuścić.
     Czytałam tekst, ale nic nie rozumiałam.
     Połowa dotychczasowych uczniów Akademii, opuściła ją. Powodem jest brak snagi, czyli mocy. U każdego polega ona na czymś innym. Przez najbliższe lata spędzone w Akademii poznasz tajniki zarówno swojej, jak i mocy innych. Nauczysz się używać jej w przeróżnych okolicznościach. Osoba, która posiada moc, którą nosisz, czyli także ty, zwie się Banshee. Jednakże Twoja przyjaciółka i współlokatorka Charlotte Venkov, również jest Banshee, ale jej moc polega na wizjach o sposobie śmierci danej osoby. Twoja moc pokazuje natomiast przyszłość. Niestety jesteś jedną z ostatnich Banshee Ho Avy, będziesz mieć większe trudności z opanowaniem tej mocy. Uczyć Cię będzie panna Natalie Berge, która jest Ho Avy.
      To było po prostu chore. Jak ja – dziewczyna z Nowego Jorku – mogła być jakąś Banshee Ho Avy?
     *Twoje dodatkowe zajęcia sportowe to samoobrona i podstawowe ciosy oraz biegi*
                                                                                               Dyrektor Albert Griniec

     Podniosłam głowę i ujrzałam bladą jak ściana Charlie.
- Co jest? Nic ci nie jest? – Spytałam drżącym głosem.
- Alice… Ja… - Cała się trzęsła.
- Wiem, kim lub czym jesteś. Nie martw się… Jakoś to będzie. – Zapewniłam ją, ale ona nie wyglądała na przekonaną.
- Przewidziałam śmierć Alexa Kingforda! – Kingford podobał się Charlie i byli naprawdę blisko poważnego związku. – Myślałam, że to tylko zły sen, koszmar… A jeśli jego naprawdę ktoś wypchnie przez okno?
- Jak to? Widziałaś go młodego, czy…
- Takiego, jaki jest teraz. Alice, czy to prawda? – Charlie mówiła przez łzy.
- Nie wiem, kochana. Nie płacz już. – Przytuliłam ją do siebie, aż w końcu usnęła. 

18 grudnia 2015



Sobota


    Sobota. Jedyny dzień wolności. Dyrektor zorganizował apel, aby coś ogłosić. Wstałyśmy z Charlie wcześniej, ponieważ kąpałyśmy się rankiem. Wieczorem nie było czasu, bo chciałyśmy skończyć wszystkie zadania domowe, żeby nie mieć nic na weekend. Siedziałyśmy z tym wszystkim do północy, ale dałyśmy radę. Kiedy się wykąpałam, byłam w szlafroku, a w rękach miałam piżamę, szampon i resztę niezbędnych rzeczy podczas kąpieli. Rzuciłam wszystko na swoje łóżko, a Charlotte popędziła do łazienki. Przygotowałam się już, a nawet pomalowałam, kiedy usłyszałam stanowcze pukanie do drzwi.
- Hej Alice, nie widziałaś może mojej złotej bransoletki? Szukam jej wszędzie. – Stacey Finch, z którą chodzę na sztuki piękne, stała teraz w moich drzwiach i gorączkowo się rozglądała.
- Nie, niestety nie widziałam.
- Och, to nic. Szukam dalej, dzięki za pomoc! – Odbiegła już w głąb korytarza, kiedy ktoś zawołał moje imię. Dylan podszedł do mnie i rzekł:
- Cześć, ślicznie wyglądasz. – Cały rozpromieniony i szczęśliwy. Jego twarz wyrażała tyle emocji, że nie wiedziałam, czy jest bardziej zadowolony, że mnie widzi, czy jest wolny dzień.
- Hej Dylan. Dzięki. – Chłopak odrzucił swoje niesforne włosy i uśmiechnął się, tym swoim nieziemskim uśmiechem.
- Wiesz, że nie wracamy na święto Dziękczynienia do domów?
- Jak to? Skąd wiesz?
- Dyrektor ma to ogłosić na dzisiejszym apelu. No właśnie, idziesz? – Wyciągnął rękę w moją stronę i zachęcając mnie wzrokiem, chwycił moją dłoń.
- Charlie?! Ja już idę! – Krzyknęłam prędko i zamknęłam drzwi. Dylan pociągnął mnie w stronę schodów. Kiedy dotarliśmy na miejsce, usiedliśmy koło siebie i czekaliśmy na rozpoczęcie. Nagle w mojej głowie pojawiła się niezwykle wyraźna wizja. Byłam w niej ja  i Dylan, ale czułam, że jesteśmy obserwowani. Dylan zaprowadził mnie na jedną z niewielu polan w Lesie Destination. Promienie słońca oblewały nasze ciała i twarze. Dylan był taki piękny… Zorientowałam się, że jego ręka spoczywa na mojej talii, a druga sięga do brody. Oparłam ramiona na jego piersi i mocniej do niego przyległam. Pocałunek i mnóstwo pożądania. Był delikatny, a zarazem natarczywy. Chciał czegoś więcej, a ja również. Niespodziewanie Dylan oderwał się ode mnie, a raczej został oderwany. Chłopak, który go odrzucił był… Wizja się urwała, a ja spostrzegłam, iż leżę na kolanach Dylana.
- Alice? Bogu dzięki, obudziłaś się. – Ulga w głosie? Co się wydarzyło?
- Zemdlałam? – Dylan energicznie pokiwał głową.
- Strasznie się wystraszyłem, nie chcesz iść do pielęgniarek?
- Nie, nic mi nie jest. Chwila słabości… - Jean Dent stał po przeciwnej stronie Sali opierając się o ścianę. Uśmiechnął się, ale nie do mnie. Do Melissy. Nieświadomie zacisnęłam dłonie w pięści, aż zbielały mi knykcie.
- Witam wszystkich zgromadzonych na apelu! Jak pewnie już wiecie, nie wracacie do domu na święto Dziękczynienia, co jest powodem dodaniu większej ilości zajęć przez ten tydzień, na który byście wyjechali. Rada Akademii Amerykańskich postanowiła wprowadzić kilka rodzajów zajęć sportowych obowiązkowych. Każdy dostanie listę tych zajęć w liście, który zostanie Wam dostarczony dzisiaj wieczorem. W tym liście znajdzie się również informacja, czy dalej będziecie uczęszczać do naszej Akademii, czy też będziecie musieli opuścić jej mury. – Opuścić? Ale dlaczego??? – Osoby, które są zmuszone opuścić Akademię, niestety nie mogą dowiedzieć się, dlaczego. Reszta znajdzie wyjaśnienie w owych listach. To tyle, miłego dnia. – Dyrektor Griniec, jak zwykle – zwięźle i na temat.
- No i dlatego nie wracamy do domu? – Charlie pojawiła się znikąd i znowu zaczęła narzekać.
- Ja bym się raczej martwiła, czy zostaniemy wyrzuceni czy nie. – Bałam się tego. Mimo, że tęskniłam za przyjaciółmi, nie chciałam wracać do Nowego Jorku, zatłoczonych ulic i wiecznego zgiełku. Tu miałam spokój, jakiego potrzebowałam.
- Nie masz się czego obawiać. Obydwie nie macie. – Głos Dylana był bardzo pewny, a jak dla mnie – zbyt pewny.

13 grudnia 2015


Wróg

    Ze mną jest coś nie tak? Byłam w tej akademii już od miesiąca i mnie zna każdy, ja prawie nikogo. Zdążyłam już poznać mojego śmiertelnego wroga – Melissę Fivxes. Uważa się za lepszą od wszystkich i ośmiesza każdego. No, może nie każdego. Ten dzień był zwykłym kolejnym dniem nauki w Akademii Lathley, kiedy podczas obiadu przysiadł się do naszego stolika, siedziałam przy nim ja, Amanda i Charlie, Dylan Jocks. Bardzo przystojny  i wysportowany szatyn.
- Hej, ty jesteś Alice, tak? Chyba chodzimy razem na literaturę angielską? Mogę się przysiąść?
- Hej, jasne, jeśli dziewczynom to nie przeszkadza. – Jak na jakiś sygnał obydwie zaczęły kręcić przecząco głowami. Nagle krzesło samo się odsunęło. Osłupiałam. Jak? Dylan usiadł i położył swoją tacę obok mojej.
- Masz pojęcie Alice, że na tych lekcjach będziesz tylko ty i ja? – Mówił to zupełnie poważnie.
- Naprawdę? To…
- Też uważam, że będzie miło. – Nie to miałam na myśli. Raczej, że to dziwne. Ale nie chciałam go wytrącać z jego stwierdzenia.
- Co tak błyszczy? – Spytała Charlie, kiedy do pomieszczenia weszła Melissa. W środku zrobiło się od razu jaśniej i przejrzyściej.
- Hej, Dylan! Dlaczego siedzisz przy tym stoliku? – Słowo stolik wyrzuciła z siebie jakby miała zwymiotować. Czarne loki sięgały jej do pasa, a permanentne rzęsy były strasznie długie. Stanowczo za krótka spódniczka pokazywała trochę za dużo.
- Melisso, nie muszę zawsze siedzieć przy waszym stoliku. – Pełne opanowanie. Jak on to robił?
- Niech ci będzie. – Mówiła teraz pretensjonalnym tonem i Dylan to dobrze wiedział.  Odeszła powoli i usiada zgrabnie na swoim miejscu.
- Przepraszam za nią. Jest strasznie zazdrosna, a nawet nie jesteśmy razem. – Mówiąc to śmiał się cicho.
- Wydaje się  taka pewna siebie, że mam ochotę aby jej buźka spotkała się z betonem. – Charlie zawsze umiała tak zagadać, żeby rozluźnić atmosferę.
Właśnie stałam w kolejce do oddania tacy, kiedy cała góra sałatki owocowej spadła mi na głowę. Mówiąc spadła, mam na myśli, że ktoś ją na mnie zrzucił.
- O Boże, nic ci nie jest? Niezdaro, zniszczyłaś moją sałatkę! – Melissa po prostu prosiła się o rewanż. Chwyciłam swój niedopity koktajl jagodowy i wylałam go na jej śliczną fryzurkę.
- Ojej, masz coś na włoskach skarbie! – Przypomniały mi się czasy w Nowym Jorku… Wtedy byłam taka wredna na co dzień.
- Ty mała szmato! Jak śmiesz! – Twarzyczka Melissy przybrała purpurową barwę, a fryzura… oklapła.
- Myślisz, że przejmę się twoimi wyzwiskami? Proszę cię. – Odłożyłam tacę i wyszłam z jadalni. Na dworze akurat lało jak z cebra, więc włosy i ubranie zostały oczyszczone z ohydnej sałatki Melissy. Tak oto zdobyłam pierwszego wroga w akademii.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


6 grudnia 2015



First night & day

    Praktycznie całą pierwszą noc przegadałam z Charlie. Jest bardzo wygadana i szczera.
- Wiesz, jak zobaczyłam Twoje zdjęcie pierwszy raz, to pomyślałam, że jesteś zadufaną w sobie, egoistyczną, pustą lalą. Jednak teraz, kiedy już chociaż trochę Cię znam… Stwierdzam, że się pomyliłam co do ciebie. – Kiedy moja współlokatorka mi to powiedziała, głos w mojej głowie mówił, że to w większości prawda, ale od wypadku, którego nie pamiętam, zmieniłam się. W moim wyglądzie zmieniła się fryzura, to jasne. Moje długie blond włosy zamieniły się w niesforne, do ramion brązowe. Wyglądam mniej dojrzale, ale mi to nie przeszkadza. Nawet mi się podoba. Pierwsze zajęcia pierwszego dnia?  Lekcja wychowawcza z panną Ann. Zdziwiłam się, bo nigdzie nie było jej nazwiska. Może się go wstydziła? Wszystko możliwe. Nie wiedziałam jeszcze, z jakimi uczniami mam jakie zajęcia i wszystko to, miało się okazać tego słonecznego dnia. Ubrałyśmy z Charlie te same spódnice i koszule. Krawaty i podkolanówki są obowiązkowe, więc nawet o nich nie wspominam.  Kiedy tylko wyszłam z naszego pokoju poczułam rześkie powietrze o zapachu skoszonej trawy. Drzwi do internatu musiały być otwarte. Pierwszy raz zauważyłam, iż ten budynek tętni życiem! Wszędzie dookoła ktoś szedł, biegł, rozmawiał lub się śmiał. Jakiś chłopiec, około 15 lat, przebiegł obok mnie, szturchając przy tym w ramie. Wymieniłyśmy zdziwione spojrzenia i zaczęłyśmy się śmiać. Moje zajęcia odbywały się w budynku z otwartym dachem, nazywanym „à l'extérieur”, co po francusku znaczy „na powietrzu”. Charlie była na kierunku ekologii i ma wychowawstwo w tym samym budynku. Idąc przez gęsto zaludniony plac, widziałam tyle nowych twarzy… Lecz zapamiętałam tylko jedną. Chłopak stał pod murem i wpatrywał się we mnie. W mojej głowie zabuzowało i nagle pojawił się bardzo wyraźny obraz. Ja i ten chłopak. Tak blisko siebie, jak tylko się da. Jego usta, moje usta. Jego ręce, moja talia. Jego oczy – morze nicości. Nagle coś wyrwało mnie z tego… czegoś. Znajdowałam się już w klasie. Kiedy ja tu przyszłam?
- Hej, jestem Amanda. To miejsce jest wolne? – Wysoka i bardzo szczupła dziewczyna o rudych włosach i piegowatej twarzy, uśmiechała się do mnie uprzejmie.
- Tak, jasne. Proszę, siadaj. – Odparłam lekko zakłopotana. – Jestem Alice, miło mi cię poznać.
- Mi również miło. Słyszałam o tobie. Córka prezydenta Nowego Jorku! To musi być wspaniałe!
- Jej ekscytacja zawodem mojego ojca była ogromna. Aż musiałam się zaśmiać.
- To wcale nie takie fajne, jak się wydaje… rodzice prawie w ogóle nie spędzają ze mną czasu.
- Ojejku, współczuję… Moi są lekarzami. Mama ginekolog, a tata pediatra. Mają zawsze mnóstwo czasu. Nawet zbyt dużo. Masz rodzeństwo? – Dziewczyna tryskała energią na wszystkie strony. Od razu ją polubiłam.
- Nie, jestem jedynaczką. A ty?
- Mam młodszego brata i mama jest w ciąży z siostrą.
- To cudownie!
- No nie wiem. Z jednej strony kocham Maksa, ale czasami strasznie mnie denerwuje. – Rozumiałam ją. Kuzynostwo od strony siostry taty, było nieznośne.
- Proszę wszystkich o ciszę! – Niska, o niezwykle kapryśnej twarzy i włosach ostrzyżonych na boba kobieta, stała na środku Sali i wypatrywała rozmawiających. – Nazywam się Anna Melbourn’e i będę waszą wychowawczynią przez najbliższe lata. Na lekcjach mówicie do mnie Anno, a poza nimi panna Melbourn’e. Będę uczyć kilka osób z tej klasy łaciny podstawowej. Zraz wyczytam listę obecności, wstajecie gdy usłyszycie swoje nazwisko. – Po plecach przeszły mi ciary. Fajna wychowawczyni.
- Alice Bosse? – Wstałam niepospiesznie.
- Obecna, Anno. – Mój głos nie zadrżał! Brawo, Alice.
- Dobrze, usiądź Alice. Następny jest Michael Everhig. – Typowe Emo. Czarne włosy na oczach, wysoki i mega chudy. Cały na czarno.
- Jestem. – Głos miał normalny, jak na Emo. Całkiem normalny. Anna wymieniała i wymieniała, aż dotarła do osoby, która zwracała całą moją uwagę na siebie.
- Peter Voltz? – Kiedy usłyszałam to nazwisko, dziwnym trafem przypomniał mi się szpital i wypadek.
- Obecny, Anno. – Głos poważny i głęboki. W czasie kiedy śliniłam się, patrząc na niego, zwrócił swoje szmaragdowe oczy na mnie. Gęste włosy ugięły się pod naporem podmuchu wiatru, a ja poczułam genialną wodę kolońską. Pachniała morzem, męskością i namiętnością. Przynajmniej tak to odczułam. Miałam ochotę zanurzyć rękę w te jego blond włosy i zanurzyć się w toni szmaragdu. Moje marzenia przerwała Anna.
- Teraz wyczytam listę uczniów, uczęszczających na moją łacinę. – Z trudem oderwałam swój wzrok od Petera, a on ode mnie. – Alice, Amanda, Alex i Peter. Będziecie mieć ze mną łacinę podstawową w tej Sali. Oczywiście będą na nią uczęszczać inni uczniowie, ale z tej klasy tylko wy. Jakieś pytania? – Mnóstwo. Dlaczego zauważyłam błysk w oku Petera, gdy Anna wymieniła go w składzie na łacinę? Dlaczego ukradkiem na mnie zerka? Dlaczego aż tak mnie pociąga?

27 listopada 2015



Apel wstępny 



     Po zafarbowaniu włosów, stwierdziłyśmy, że pójdziemy wcześniej na apel wstępny, żeby zając dobre miejsca – z tyłu. O 17.30 siedziałyśmy już na holu, czekając na rozpoczęcie. Ubrałyśmy się zgodnie z poleceniem z listu, na galowo. Stopniowo schodzili się inni uczniowie. Chyba nikt nie przyszedł sam. Każdy miał jakiegoś towarzysza lub towarzyszkę. Zauważyłyśmy nawet kilka par. Większość była starsza, ale najwyżej o dwa lata. Poczułam gorąco na karku i odwróciłam głowę za siebie. Wysoki i smukły. Jedyny chłopak bez marynarki stał pod filarem i intensywnie się we mnie wpatrywał. Jego oczy przeleciały mnie na wylot, zdawałoby się, że ten chłopak wie o mnie wszystko. Nawet takie rzeczy, o których ja sama nie miałam pojęcia. Nagle ostre szarpnięcie za ramię wyrwało mnie z transu. 
- Ziemia do Alice! Co ci się stało? Jakaś nieobecna byłaś. – Charlie patrzyła mi w oczy i klaskała przed twarzą, aby mnie rozbudzić. 
- Chwila słabości. Przepraszam, zapatrzyłam się na…
- Tego chłopaka wiem. Nie zdał raz, a teraz jest w ostatniej klasie. Mega ciacho, wiem. Brat mi o nim opowiadał. Nazywa się Jean Dent i jest francuzem. Kierunek filologia francuska, więc powodzenia. Macie razem zajęcia kochanie. – Obejrzałam się jeszcze raz, ale już go tam nie było. Francuz? W Amerykańskiej szkole? Ciekawe. 
- Alice? Alice Bosse? To ty, słoneczko? – Pan Griniec stał obok i przyglądał mi się badawczo. – Nie poznałem cię! Nowa fryzura? Witam, Charlotte! Ty również? Wyglądacie ślicznie dziewczynki!
- Dziękujemy! – Odpowiedziałyśmy chórem. 
- Zaraz zaczyna się apel, więc nie rozmawiajcie już tyle! Do widzenia! – Pomachał nam na pożegnanie.
- Lubię tego dyrektora. Był kiedyś u nas na obiedzie, bo Mike go zaprosił.
- Mike? 
- Mój brat.
- Ach, no tak. – Wszyscy już zajęli miejsca, a pan Griniec stanął na podium i rzekł do mikrofonu.
- Witam wszystkich serdecznie w nowym roku szkolnym w Akademii Lathley! Jak wszyscy dobrze wiedzą, od jutra zaczynacie swoją naukę, aby dążyć do jak najwyższych osiągnięć w swoim życiu. Jesteśmy tutaj po to, ja oraz nauczyciele, aby nauczyć Was nie tylko zasad fizyki i co to jest podmiot liryczny. Jesteśmy tu po to, żebyście mogli rozwijać się zarówno umysłowo, jak i fizycznie i mentalnie. Rozwijamy Wasze umiejętności i pragniemy tylko i wyłącznie Waszego dobra. Pomożemy Wam we wszystkich sprawach dotyczących nauki, a nawet problemów emocjonalnych. Pamiętajcie, że nauczyciel to nie kat. To Wasz przyjaciel. – Na koniec tej jakże wzruszającej przemowy, zaczęto bić brawo. – A teraz przejdźmy do spraw typowo szkolnych. Zaraz zostaną rozdane Wam wasze nowe plany zajęć. Jutro zaczynacie lekcjami wychowawczymi, aby wychowawcy wszystko Wam wytłumaczyli. Podręczniki znajdują się teraz już w Waszych pokojach. Nie będziemy czytać regulaminu szkoły, tak, jak co roku, ponieważ każdy dostał ten regulamin w kopertach z łóżek. Proszę teraz odebrać swój plan lekcji i udać się do własnych pokoi. Macie dwie godziny do ciszy nocnej, więc wykorzystajcie ten czas jak najlepiej. – Wszyscy zaczęli wstawać i podchodzić do nauczycieli po swoje plany. 
- Podchodzisz do jakiegokolwiek nauczyciela, mówisz swoje nazwisko, a on daje ci plan. Tyle. Nie przejmuj się. – Charlie chyba zauważyła moje zdenerwowanie, więc chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w stronę najbliższego nauczyciela. 
- Nazwisko? – Gruby, niski człowieczek miał przyczepioną plakietkę pan Jugan. 
- Bosse Alice. – Wypowiedziałam lekko drżącym głosem. 
- Piękne imię, Alice. Proszę oto Twój plan. – Podziękowałam i odebrałam plan. Kiedy dołączyła do mnie Charlie, zaczęłyśmy się ścigać do naszego pokoju. 
- Wygrałam! – Krzyczała moja współlokatorka. 
- Masz dłuższe nogi! – Skarżyłam się.
- To już nie mój problem! 
W pokoju było ciepło i przytulnie. Zauważyłam drobną zmianę. Moja połowa pokoju była czerwona, a połowa Charlie pozostała biała.
- Dlaczego twoja połowa pokoju jest nadal biała?
- Bo tak sobie zażyczyłam. Lubię biały. 
- Rozumiem. – Odparłam.  

7 listopada 2015


Akademia Lathley

    Podróż samochodem ciągnęła się niemiłosiernie. Jechaliśmy tylko dwie godziny, a miałam wrażenie, że całe wieki. Oczywiście mój tata, nie przyszedł się pożegnać, wymigując się tym, że ma dużo pracy. Cały Gerad Bosse. Przyzwyczaiłam się. Przejeżdżaliśmy właśnie przez ciemny i strasznie gęsty las. W informacjach na temat Akademii pisało, że naokoło kampusu znajduje się Las Destination. Nie miałam pojęcia, co może oznaczać ta nazwa. Wsiadając do samochodu, miałam na sobie krótkie spodenki i bluzkę z krótkim rękawkiem, ale po jakimś czasie przebrałam się w dżinsy i bluzę, ponieważ w tej części kraju, lato nigdy nie osiągnie 25 o C. Już nienawidzę tej szkoły. Dzień przyjazdu wygląda następująco: zakwaterowanie, apel wstępny, czytanie regulaminu szkoły, cisza nocna 2230. Nagle, samochód ostro zakręcił i stanął.
- To tutaj, Panienko Alice. – Za oknem rozciągał się nieziemski widok. Może nie będzie tu tak źle jak myślałam? Szofer otworzył mi drzwi, a ja wzięłam w rękę torbę podróżną. Przy głównym wejściu stał wyczekująco dyrektor Albert Grinec. Na mój widok uśmiechnął się szeroko. Bardzo szeroko.
- Czyżby to Alice Bosse? Witam w Akademii Lathley! – Uścisnął mnie kruchy, ale wysoki staruszek o siwej czuprynie.
- Dzień dobry. – Odpowiedziałam.
- O nie, moja panno. Tutaj nie mówimy dzień dobry. Wolimy słowo ‘witam’, dobrze?
- Dobrze. – Zaskoczył mnie tym nagłym „O nie! „. Jakby był kimś z mojej rodziny.
- Chodź za mną, zaprowadzę Cię do Twojego nowego pokoju. Twoja współlokatorka jeszcze nie przyjechała, więc masz prawo wyboru łóżka. – Mrugnął do mnie porozumiewawczo. Wielkie, mosiężne drzwi, otworzyło nam dwoje umundurowanych Stróży. Staruszek dreptał na tyle szybko, że musiałam trochę do niego podbiec. Następne, tym razem szklane, drzwi otworzył sam.
- Budynek Academie, w którym zamieszkasz, jest tam. – Wskazał wysoki i szeroki budynek w rogu kampusu. – Twój pokój znajduje się na trzecim piętrze, po prawej stronie. Numer 473. Musisz sobie poradzić sama, ja muszę pilnie coś załatwić.
- Dobrze… - Powiedziałam, a dyrektora już nie było. Skierowałam się w stronę Academie. Na dziedzińcu pustka. Wszędzie pusto i mrocznie. Strasznie. Doszłam do głównego wejścia i zauważyłam, że drzwi są otwarte. Cisza. Zupełna. Na środku holu wspinały się w górę ogromne schody z marmuru. Ściany były pokryte białą farbą, a na suficie wisiały dwa ogromne złote żyrandole. Stwierdziłam, że skoro mam pokój numer 473, to musi to być czwarte piętro. Moja torba nie była ciężka i bez problemu sobie poradziłam. Na pierwszym piętrze słychać było kilka śmiechów. Tyle. Kiedy dotarłam na sam szczyt schodów zerknęłam na pierwsze drzwi z brzegu i jak się okazało był to schowek na szczotki. Następny pokój miał numer 425. Korytarz na końcu zakręcał, więc nie wiedziałam, gdzie iść. Po drugiej stronie pierwszy pokój z brzegu miał numer 450. Szłam więc w prawo, aż znalazłam swój pokój. 473. Otworzyłam drzwi i uderzyło mnie jasne światło. Słońce świeciło mi prosto w oczy. Odłożyłam bagaż i zasłoniłam zasłony. Ukazał mi się przytulny pokoik, o wielkim oknie na stronę lasu. Dwa dwuosobowe łóżka? To miał być pokój dwuosobowy, nie cztero. Nagle zauważyłam na każdym z łóżek dwie jednakowe, fioletowe koperty. Wzięłam jedną i przeczytałam list, który znajdował się w środku.

„ Witam serdecznie w Akademii Lathley. W łazience znajdują się trzy rodzaje farb. Wybierz jeden. Wszystko zostanie ci objaśnione na apelu wstępnym o godzinie 18.00 na parterze w budynku Academie. Następnie odbędzie się uroczyste przeczytanie regulaminu szkoły oraz wręczenie dokładnych planów dnia. Rozgośćcie się, ale pamiętajcie o apelu! „

Dyrektor Albert Griniec

    Apel jest o godzinie 18.00, a jest 16.00. Miałam mnóstwo czasu. Postanowiłam wybrać farbę, jak polecono mi to w liście. Wchodząc do łazienki poczułam lekki zapach płatków róż, unoszący się w powietrzu. Oto jakie farby zastałam: zieloną, niebieską i czerwoną. Wybrałam czerwoną, bo najlepiej do mnie pasuje. Wychodząc spostrzegłam dwie, drewniane szafy. Otworzyłam jedną z nich, a w niej znalazłam dwie pary granatowych, batystowych spódniczek przed kolano, jedną czarną i jedną czerwoną jedwabną spódniczkę oraz jedną szarą flanelową. Do tego cztery białe koszule z długim rękawem, dwie z krótkim rękawem białe i dwie czarne. Jeden czarny i jedne szary sweter oraz dwie czarne marynarki. W szufladach były posegregowane krawaty pod kolor spódniczek i kilka par białych podkolanówek. Na tyle szafy były trzy pary czarnych balerin. Pomyśleli o wszystkim. Jeżeli chodzi o suknie na bale i różne przyjęcia, mój stylista będzie przysyłał po jednej na tydzień przez daną potańcówką.
    Poczułam chłodny powiew jesiennego wiatru. Obróciłam głowę w stronę drzwi do pokoju i zobaczyłam w progu wysoką, szczupłą dziewczynę o czarnych włosach i śniadej cerze. Miała kolczyk w nosie i przy wardze. Włosy miała mniej więcej do pasa, tyle, że były spięte w koński ogon. Ubrana była cała na czarno, poza białą marynarką. W ręku trzymała średnią, czarną podróżną torbę, którą rzuciła na środek pokoju. Jej spojrzenie powędrowało ku mnie, a na usta wkradł się szeroki uśmiech.
- Ty jesteś pewnie Alice? Moja współlokatorka, tak? – Lekko zachrypniętym głosem zwróciła się do mnie.
- Na to wygląda. Ty jesteś Charlotte, prawda? – Odrzekłam równie wesoło, jak moja towarzyszka.
- Mów mi Charlie, lepiej brzmi. – Mówiąc to, puściła do mnie oczko.
- Hej, pomyślałam, że skoro zaczynamy nowe życie, wypadałaby jakaś zmiana w wyglądzie! Co ty na to? I nie przejmuj się tym, że nie przeczyłam listu z koperty, ale mój brat skończył tę szkołę dwa lata temu i wszystko wiem. Właściwie, to miałam tutaj nigdy nie trafi, ale moje zachowanie było „skandaliczne” i matka postanowiła mnie tu wysłać. Ogólnie to jestem bardzo wygadana i dużo gadam, ale przyzwyczaisz się. Dzisiaj dowiesz się wszystkiego o mnie, a ja o Tobie i będziemy najlepszymi przyjaciółkami. – Moje zdziwienie musiało być bardzo widoczne, bo Charlie dodała po chwili ze śmiechem. – Żartuję! Do niczego Cię nie będę zmuszać, ale powiedz. Masz ochotę na małą metamorfozę? – Czy miała? Bardzo. Chciałam zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się w Nowym Jorku i okolicach. Chciałam zacząć wszystko od nowa, tak jak Charlie. Przyznam, że przeraziła mnie trochę jej wypowiedź, ale skoro żartowała… Może to był początek wielkiej przyjaźni?
- Oczywiście! Tylko powiedz mi, na czym będzie polegała ta metamorfoza. – Na twarz Charlie wpłynął figlarny uśmieszek.
- Farbujemy włosy, blondyneczko! – Wyrzuciła z torby pięć farb, każda w innym kolorze lub odcieniu. – Wybierz sobie jakąś. Ja chce być… Ruda! – Roześmiałyśmy się obydwie. Zastanawiałam się dość krótko, jaki kolor chce mieć na głowie. 

12 września 2015


Wyjazd Alice

    Ponieważ było napisane, aby wybrać cztery przedmioty inne i jeden dodatkowy, wybrałam łacinę podstawową, sztuki piękne, literaturę angielską i ekologię. Jako dodatek wybrałam oczywiście modę. Powietrza mi nie będzie brakowało, bo kiedy weszłam na stronę akademii, zobaczyłam wiele terenów zielonych, las, boiska, a nawet basen i jezioro. Kampus składa się z pięciu budynków. Jeden administracji, gdzie znajdują się mieszkania nauczycieli, dyrektora i reszty dorosłych. Budynek główny, w którym będę mieć przedmioty obowiązkowe. Budynek z otwartym dachem, gdzie będą sztuki piękne. W budynku z czerwonej cegły będę mieć resztę przedmiotów. Ostatni budynek to akademickie pokoje dla uczniów. Jest największy ze wszystkich, ma cztery piętra! Kiedy wysłałam faksem mój formularz, odpowiedź przyszła błyskawicznie. Dowiedziałam się, że dyrektorem szkoły jest Albert Grinec, a mój pokój ma numer 473 i dzielę go z dziewczyną o imieniu Charlotte Venkov. Tak się przejęłam tym wszystkim, że zapomniałam poinformować przyjaciół. Napisałam do wszystkich, żeby przyszli jutro do mnie na pożegnalne przyjęcie. Tylko najbliżsi. W końcu następnego dnia była niedziela, dzień mojego wyjazdu.

***

    Około godziny dwunastej przyszły Angelica i Holly. Uczucia Holly, były widoczne od razu, ponieważ już w drzwiach smarkała nos i wycierała oczy. Przytuliłam ją mocno na pocieszenie, mówiąc, że przecież jeszcze wrócę.  Angelica zachowała zimną krew, jak to na buntowniczkę przystało, ale tuląc się do mnie, wyznała, że beze mnie będzie jakoś inaczej. Następnie przyszli Sharon i Lewis. Sharon również trzymała w dłoni chusteczkę. Lewis przyszedł, bo Sharon go poprosiła, ale sama nie miałam nic przeciwko jego towarzystwu. Przecież należał tak jakby do naszej paczki. Ryan pojawił się ostatni, ale za to… z prezentem! Wszyscy kazali mi to otworzyć przy nich, żeby mogli zobaczyć moją reakcję. A oto ona:
- O ja cię kręcę! – Wykrzyknęłam to, kiedy ujrzałam rozpromienione twarze moich przyjaciół. Ubraną na czarno Angelicę, na kolorowo Holly, Sharon w letniej sukience przytulającej Lewisa w basebolówce i wesoły jak zawsze Ryan.
- Nie mogę uwierzyć, że nie będę mijał cię na korytarzach szkolnych. Że nie będziemy jeść razem kanapek z pomidorem. Że nie będziesz mówić mi, co dobre, a co złe. Że cię nie będzie. – Ryanowi popłynęła po policzku jedna jedyna, którą widziałam, łza. To było strasznie wzruszające i ja także, razem z Holly i Sharon, uroniłam kilka łez. Rozmawialiśmy o starych czasach przez jakieś cztery godziny. Kiedy nagle zadzwonił mój telefon, odebrała Angelica.
- Halo? – Odezwała się. Po chwili przekazała mi komórkę.
- Słucham.
- Panienka Alice? – Znałam ten głęboki głos, ale nie wiedziałam, do kogo należy. Zwracała się tak do mnie tylko służba. Znowu to uczucie déjà vu.
- Kto mówi?
- Nie pamiętasz? Ach, no tak. Chwilowa amnezja. To nic, liczyłem na dłuższą rozmowę, ale skoro nie pamiętasz mnie nadal…
- Jak to chwilowa amnezja? Co ty gadasz? – Byłam lekko naburmuszona. Zwróciłam się do niego, ku mojemu zdziwieniu, zgryźliwym głosem.
- Nie wściekaj się, Panienko Alice. Będzie dobrze. Do zobaczenia w Akademii Lathley. Panienko Alice… - Rozłączył się! To ja się rozłączam, nie służba… Zaraz. A jeśli to nie służba? Niemożliwe.
- Alice, musimy już iść. – Oznajmiła Sharon. Uściskałam ich wszystkich. Pożegnaliśmy się. To był koniec. Wiadomo, że przyjaźnie na odległość nie są już takie jak dawniej.


***

9 września 2015

Decyzja ojca
   

 - Obudzi się wreszcie, czy ja mam to zrobić?! – Wszędzie rozpoznałabym wkurzoną Angelikę.
- Poczekaj jeszcze chwilę. Ali musi odpoczywać, po takim wypadku, nie dziwię się, że śpi już dziesięć godzin. – Dziesięć godzin?! Otworzyłam oczy tak nagle, że siedząca na brzegu mojego łóżka Holly, podskoczyła i wydała zdumiony jęk. – Widzisz? Obudziła się. Jak się czujesz, kochana? – Głos Holly był delikatny i spokojny. Od razu mnie uspokoił, chociaż nie wiedziałam, dlaczego byłam zestresowana.
- Dobrze. W każdym razie lepiej. Długo tu siedzicie? – Spytałam.
- Jakąś godzinę, a Angela już się denerwuje! Straszna z niej nerwica… - Angelika trzepnęła w ramię Holly.
- Nie nerwica! Po prostu chciałam już, żebyś się obudziła. – Powiedziała to takim słodkim głosikiem, że wszystkie wybuchnęłyśmy śmiechem.

***

    Po trzech dniach zostałam wypuszczona do domu. Chłopak, który brał udział i prawdopodobnie spowodował wypadek, został odprawiony już pierwszego dnia. Nawet mnie nie odwiedził. Faktycznie, nie pamiętałam go, ale czułam, że powinien chociaż spytać, co u mnie. Ja martwiłabym się, czy kogoś nie zabiłam, ale skoro jego winą był mój stan, to… Wiadomo.
   Nie widziałam się z rodzicami odkąd mnie wypuścili. Tata miał przyjść czwartego dnia mojego pobytu w domu. Czekałam cały dzień, aż około godziny siedemnastej, raczył się pojawić.
- Hej, jak się czujesz? – Ucałował mnie i lekko przytulił.
- Dobrze, nic mnie nie boli. – Odpowiedziałam z pewnym dystansem. Ojciec usadowił się w przestrzennym fotelu w salonie przy kominku, z którego buchało przyjemne ciepło. Poprawił okulary i rzekł:
- Przemyślałem sprawę twojej pracy. – „Oho. Szykuje się.” Pomyślałam. – Nie musisz już jej szukać. Zmienisz jedynie szkołę, na prywatną, o bardziej zaostrzonym rygorze. Twoim kierunkiem będzie filologia francuska. Mówisz płynnie po francusku, więc nie sprawi ci to większego problemu. Wszystkie książki dostaniesz na miejscu, jak i ubrania i resztę przyborów szkolnych. Możesz zabrać jedynie książki i jakieś „umilacze” czasu wolnego, choć nie będziesz miała go zbyt wiele. – Słuchałam ojca z otwartymi ustami. Przenoszę się?! Na ostatni rok?! – Pewnie zastanawiasz się, dlaczego tylko na jeden rok. Otóż, spędzisz w tej akademii trzy lata od poniedziałku. Oczywiście, będziesz przyjeżdżać na 4 lipca i Boże Narodzenie. – Zatkało mnie. Dosłownie.
- Jak to, dostanę tam ubrania? Co z moimi rzeczami?
- W akademii obowiązują mundurki. Dostaniesz kilkanaście kompletów i kilka strojów na różne okazje. Prawie bym zapomniał, musisz wziąć ze sobą kilka sukienek i sukni. O ile dobrze pamiętam, trzy letnie, przed kolano, cztery zimowe, z długim rękawem i dwie balowe. Razem dziewięć. Pojedziesz jutro do Mediolanu po jakieś. Ewentualnie do Paryża. Masz jakieś pytania? – Pytań to akurat miałam mnóstwo. Dlaczego? Po co mi to? Wiedziałam przecież, kim chcę być. Modelka to dla mnie idealny zawód. Niespodziewanie ojciec wsunął mi w dłoń złożoną na pół kartkę. Spojrzałam na niego pytającym wzrokiem.
- Musisz wypełnić tę kartę. Ja muszę teraz wracać do biura, więc miłego dnia. Przyjdę się pożegnać z Tobą w niedzielę. Do widzenia. – I wyszedł. Pobiegłam natychmiast do swojej sypialni, wzięłam długopis i siadłam na łóżku. Otworzyłam kartę, a na niej:



Akademia Laythley
    Serdecznie witam wszystkich nowych uczniów Naszej wspaniałej Akademii Laythley. Jestesmy zaszczyceni, móc goscic Was tutaj. Prosimy niezwłocznie wypełnic ponizszy formularz, abysmy wiedzieli, jakich przedmiotów pragniecie poznac tajniki.

Kierunek: Filologia francuska; poziom zaawansowany
Przedmioty obowiazkowe:
*historia Francji
*jezyk francuski dla zaawansowanych
*filologia francuska
Przedmioty inne:
*liczby i figury
*łacina podstawowa
*literatura angielska
*religie swiata
*sztuki piekne
*ekologia
*filozofia podstawowa
*zajecia na swiezym powietrzu
*instrumenty
Dodatkowo:
*moda
*ksiazki
*sport

7 września 2015


Rzeczywistość

Było bardzo jasno. Zbyt biało. Czułam się, jak w szpitalu. Zaraz. Miałam takie silnie déjà vu, że naprawdę pomyślałam, że to się już kiedyś zdarzyło. Miałam na sobie halkę szpitalną i nic poza tym. Kiedy tylko przechyliłam głowę, a raczej chciałam, zobaczyłam biały gips na obojczyku. O, nie. Przecież nie mogłam mieć wypadku. A jednak nie pamiętałam, co robiłam ostatnio. Wiedziałam tyle tylko, że mam ojca prezydenta i matkę aktorkę. Że mam przyjaciół. Że chodzę na ostatni rok do PS im. Williama Szekspira w Nowym Jorku, itd. Niestety nic z tego, co pamiętałam, nie składało się na wypadek. Może szłam gdzieś i wpadłam pod samochód? Nie, to praktycznie niemożliwe, bo w większość miejsc zawozi mnie szofer. Moje rozmyślania, jak to znalazłam się w łóżku szpitalnym przerwało skrzypienie otwierających się drzwi do sali. Zobaczyłam biały fartuch. Aha, lekarz.
- Witaj, Alice. Jestem doktor Andrew Revenvan. Jak się czujesz? – Miał zakola i wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat. Przyjazna twarz, powiedziała mi, że mogę mu zaufać w pewnym stopniu.
- Dzień dobry. Myślę, że dobrze, ale nie pamiętam jak się tu znalazłam. – Na moje słowa zgarbił się lekko i szybko się wyprostował. Nie miał zarostu, choć moim zdaniem, pasowałby mu.
- Brałaś udział w wypadku samochodowym. Peter Voltz miał więcej szczęścia. Wyszedł z kraksy cało i zdrowo, poza kilkoma zadrapaniami.  To on zadzwonił po pogotowie. Dzięki niemu, jesteś tu teraz ze mną. – Jakiś chłopak mnie uratował. Tyle rozumiałam, ale gdzie jechałam? Dlaczego z jakimś obcym mi człowiekiem? – Coś czuję, że nic ci nie mówi to nazwisko. Jutro będziesz mogła wyjść ze szpitala, jednak zmuszona będziesz chodzić do doktor Persakow na rozmowy.
- Jakie rozmowy? Zabiłam kogoś? – Rozmowy skojarzyły mi się z przesłuchaniami.
- Ależ nie! Doktor Persakow jest psychologiem. Ona pomoże ci dojść do siebie po wypadku.
- Rozumiem. – Odparłam. Kiedyś chodziłam do psychologa, po tym jak moja matka zauważyła ślady po żyletce na przedramionach. Kiedyś zadawałam sobie ból, ponieważ i tak nikt nie zwracał na mnie uwagi. Miałam wtedy trzynaście lat. Rozmowy pomagały, jednak po roku, zaczęłam je opuszczać.
- Twoi rodzice nie mogli przyjechać. Jutro o dziewiątej rano, przyjedzie pan Schizler i zabierze cię do domu. Odwiedziny są w godzinach 11-21, więc jeśli przyjaciele chcą przyjść do ciebie, to tylko w tych godzinach. Pan Jason przyniósł ci rano świeże ubranie, kosmetyki i kilka przydatnych przedmiotów. Bufet jest na dole. Teraz cię zostawiam, odpoczywaj, Alice. – Pan Schizler to nikt inny jak mój szofer, a pan Jason, to Kevin, lokaj. Zerknęłam na zegarek – 7: 43 – miałam jeszcze dużo czasu i postanowiłam się zdrzemnąć.

19 sierpnia 2015

Przytomność

    Było bardzo jasno. Zbyt biało. Czułam się, jak w szpitalu. Zaraz. Nie mogłam sobie przypomnieć gdzie jestem, ani co tam robię. Otworzyłam szerzej oczy. Zobaczyłam po swojej prawej okno. Na zewnątrz spostrzegłam coś zielonego, pewnie drzewa. Po lewej stało wolne łóżko i nieco dalej znajdowały się drzwi. Poruszyłam ręką, ale sparaliżował mnie straszny ból. Moja lewa ręka była w gipsie. W prawej zaś miałam wenflon. A jednak byłam w szpitalu. Ale jak tu trafiłam? Za nic nie mogłam sobie przypomnieć. Nagle zza drzwi dobiegły mnie głosy. Dwa z nich były bardzo znajome. Drzwi lekko się uchyliły i ukazała się w nich twarz mojej mamy.
- Obudziła się! O Boże, wezwijcie lekarza! Moja córeczka wróciła! - Uśmiech na twarzy mamy był taki obcy... Jednak skupiłam się na tym, że skądś wróciłam. Nie było mnie? To gdzie byłam?
- Jak się czujesz skarbie? Potrzebujesz czegoś? - Podbiegła do lóżka i chwyciła mnie za zdrową rękę.
- Chyba dobrze. Ale… skąd się tu wzięłam? - Mina matki zrzedła.
- Mieliście wypadek. Chłopak miał o wiele więcej szczęścia niż ty. Myśleliśmy, że już się nie obudzisz. Byłaś w śpiączce tylko tydzień, ale...
- Co?! Jaki wypadek? Byłam w śpiączce? Jaki chłopak?
- Miałam nadzieję, że lekarz się pomylił. Masz amnezję, kochanie.

    Nagle coś wyrzuciło mnie z tego koszmaru. To był tylko sen! Jakie szczęście. Przecież w rzeczywistości moja matka nigdy nie powiedziałaby do mnie „kochanie”. To nie w jej stylu. Ona jest, że tak to powiem, wyrodną matką. Kocham ją, bo w końcu to mama, ale nie tak jakbym chciała. Postanowiłam zorientować się w sytuacji – gdzie jestem. Powoli uchyliłam powieki. Niebieskie, czerwone, niebieskie, czerwone, niebieskie… I tak w kółko. Te dwa kolory migotały ciągle w tym samym tempie. Zaczęłam się zastanawiać, co może być źródłem tych równomiernych blasków. Nic nie słyszałam, oprócz swojego bicia serca. Było nadzwyczaj szybkie. Pędziło niczym koń w galopie. Powoli odzyskiwałam inne zmysły. Poczułam pod palcami coś lepkiego i mokrego, ale ciepłego. Teraz widziałam nad sobą fotel. Fotel samochodowy? Ale jak…? Spróbowałam poruszyć się, lecz natychmiast mój obojczyk przeszedł rozszywający ból. Wydałam z siebie dosyć głośny jęk. W tym momencie do moich uszu dotarł zachrypnięty, damski głos.
- Spokojnie. Zaraz cię wyciągniemy spod tego złomu, staraj się nie ruszać. – Z jakiegoś powodu, ten głos mnie uspokoił. Jednak przeraziły mnie słowa „wyciągniemy spod tego złomu”. Czyżbym miała wypadek? Czyżbym miała amnezję, że niczego konkretnego nie pamiętałam? Po chwili ponownie spróbowałam się podnieść, ale moja próba skończyła się na tym, że straciłam przytomność.


6 sierpnia 2015


Stracona

- Dzień dobry, Panienko Alice. Pan Prezydent już na Panienkę czeka. Proszę tędy. – Przy wejściu stał strażnik, który zawsze pilnował tych drzwi. Przynajmniej odkąd pamiętam. Otworzył mi drzwi do gabinetu ojca i wyszedł. Mój ojczulek siedział zgarbiony nad jakimiś papierami. Zauważył mnie, dopiero gdy usiadłam naprzeciwko.
- Witaj córciu. Jak w szkole? – Zdjął okulary do czytania i założył te normalne.
- Dobrze. O czym chciałeś porozmawiać? – Chciałam to mieć jak najszybciej za sobą.
- Chciałem się dowiedzieć, ile wydałaś w tym miesiącu.
- Nie dużo. Nie wyjeżdżałam na zakupy w tym miesiącu. Zaopatrzyłam się w poprzednim. – Dało się wyraźnie odczytać z twarzy mego ojca, że czuje ulgę.
- To dobrze, bo będziesz potrzebować więcej pieniędzy. Chciałbym, abyś znalazła pracę. Chociaż dorywczą. Nie będziesz dostawać już takich sum jak przedtem, ale będą nadal pokaźne. – Ja miałam znaleźć sobie pracę? Mój tata oszalał. Ja miałabym pracować? Niedorzeczność.
- Chwileczkę. Ja? Ja i praca? Chyba coś ci się pomyliło, tato.
- Nic mi się nie pomyliło. Masz znaleźć pracę, albo dostaniesz zakaz na wszystkie imprezy do końca roku. Początkiem października zaproszę Cię ponownie na taką rozmowę. Opowiesz mi o swojej pracy. Bez dyskusji. Do widzenia. Możesz wyjść. – Tata zawsze kończył rozmowy w ten sposób, nie dając mi dojść do słowa. Milcząc, wyszłam przed budynek. Szofer na mnie czekał, więc wsiadłam bez wahania do samochodu. Postanowiłam na razie się tym nie przejmować i napisałam do Angeliki i Sharon, żeby do mnie przyszły. Trzeba było się szykować na imprezę.

- Na pewno chcesz założyć właśnie TĘ sukienkę? Jesteś pewna? – Spytała wątpliwie Angelica Sharon.
- Tak, chcę ją założyć.
- Ja uważam, że idealnie pasuje, ale do Angeliki. – Stwierdziłam. Przygotowania trwały na dobre. Nie miałyśmy jedynie fryzur, ale to była drobnostka.
- Idziemy, czy nie? – Spytałam wreszcie, po 5 godzinnych przygotowaniach.
- Tak, tak, idziemy. Sharon szybciej. - Sharon potknęła się na schodach i mało, co a złamałaby obcas. Osobiście wolę trampki, ale obcasy nie są złe. Moja biała limuzyna czekała na nas przed willą. Szofer otworzył drzwi i wsiadłyśmy. Zajechałyśmy na miejsce punktualnie. Thomas przywitał nas szerokim uśmiechem.
- Witajcie dziewczyny. Miło, że wpadłyście. – Uściskał nas szczerze. Weszłyśmy do wielkiego holu z pozłacanym sufitem i tyloma rzeźbami, że trudno byłoby je policzyć. Zachwyciła mnie sala imprezowa. Ogromna kula dyskotekowa wisiała na samym środku pomieszczenia. Lampy lobo zaczęły już wyświetlać różne kolorowe wzory na ścianach. Parkiet był w kolorze czarnym, zaś ściany pokrywało coś białego. Wyglądało świetnie. Pod przeciwległą ścianą stał bardzo drogi sprzęt i oczywiście DJ. W Sali znajdowało się minimum sto osób. Wszyscy bogaci, naturalnie.
- Nie wiem, jak wy, ale muszę skosztować czegoś z tych stołów po lewej. – Rzekła Holly. Także spostrzegłam długi stół z wieloma przystawkami, pączem i innymi przekąskami.
- Pójdę z Tobą. Muszę się czegoś napić. – Nagle zaschło mi w gardle. Podeszłyśmy do wazy z pączem, zostawiając Angelicę i Sharon w towarzystwie Lewisa, chłopaka Sharon. Pijąc zauważyłam, że patrzy na mnie kilku chłopaków z naszego liceum. Wiedziałam, że podobam się wielu chłopakom. Moja urodę odziedziczyłam po matce. W końcu aktorka musi być piękna. Zerknęłam na Holly, kiedy wypatrywała czegoś smakowitego.
- Masz coś dobrego na oku? – Spytałam. Popatrzyła na mnie miło i z uśmiechem odpowiedziała.
 – Na razie nie zauważyłam nic fajnego. A ty?
– Chyba skuszę się na koreczki owocowe. – Mówiąc to sięgnęłam po jeden z koreczków na srebrnej tacy. Włożyłam do ust rozkoszny smak kiwi i banana. Moje ulubione owoce. Holly miała w ustach coś czekoladowego, sądząc po czymś ciemnym w kącikach jej ust. Muzyka grała dość głośno, ale nie na tyle żeby zagłuszyć słowa skierowane do mnie.
- Hej. Jestem Peter. – Nieco wyższy ode mnie, może o dwa centymetry, blondyn o zielonych oczach i zabójczym ciele, powiedział do mnie zaledwie trzy słowa, a pode mną już uginały się kolana. Nie okazałam tego, naturalnie. Pierwszy raz, jakiś chłopak wywarł na mnie takie wrażenie.
- Oczekujesz, że się przedstawię? – Od razu pożałowałam tych słów. Oczy Petera przybrały ciemniejszą barwę niż przed sekundą.
- Przepraszam. Wrodzona wredota. Jestem Alice, miło mi. – Ku mojemu zdziwieniu podał mi rękę i roześmiał się cicho.
- Nie sądzę, żeby taka piękność była wredna. – Jego słowa przyniosły mi niewyobrażalną ulgę. I szczęście.
- A ja nie sądzę, żebyś chciał się o tym przekonać. – Droczenie się z chłopcami, miałam we krwi.
- Może i nie, ale i tak chciałbym z tobą zatańczyć, jeśli się zgodzisz. - Jego uśmiech mówił sam za siebie. Pokiwałam delikatnie głową, że się zgadzam. Chwycił mnie za rękę i pociągnął lekko na parkiet. Kiwnął głową do DJ, a ten puścił jakąś wolniejszą piosenkę. Do tańca dołączyło jeszcze kilka innych par. Peter objął mnie w tali i złożył moje ręce na jego piersi. Poczułam bicie jego serca. Było spokojne, w przeciwieństwie do mojego, które w tej chwili szalało i chciało się wyrwać z klatki piersiowej. Chłopak przysunął swoje usta do mojego ucha, szepcząc:
- Ślicznie wyglądasz, Panienko Bosse. - Wzdrygnęłam się, słysząc ten zwrot. Odzywała się tak do mnie tylko służba i ludzie ojca, czy matki. Nikt nie wiedział, a tym bardziej chłopak ze starszego roku, że mam taki tytuł. Jednak, gdybym zareagowała, mogłoby mi to popsuć reputację, więc tylko odparłam:
- Ty również nie wyglądasz najgorzej. - Przy lampach lobo, nie widziałam dokładnie twarzy Petera, ale poczułam, że się zarumienił, a jego puls przyśpieszył. Podobało mi się to. Lubiłam jak ktoś się przy mnie denerwował.
- Pojedziesz gdzieś ze mną? - To pytanie wytrąciło mnie z równowagi. Przecież w ogóle go nie znałam, a miałam gdzieś z nim jechać. Równie dobrze, mógłby to być jakiś zboczeniec i porywacz. "Nie, to nie racjonalne." - pomyślałam. Przecież to zwyczajny nastolatek, fakt, że był dorosły, nic nie zmieniał.
- Gdzieś, to znaczy gdzie? - Zapytałam nieco zbyt podejrzliwie.
- Niespodzianka. Powiedz tylko, tak czy nie? - Presja była zbyt duża. Nigdy nie denerwowałabym się w podobnej sytuacji, ale ten chłopak był inny niż inni.
- Tak. - Odparłam. Uśmiechnął się szeroko i zaczął iść w kierunku tylnego wyjścia, zapewne na parking. Zgadłam. Wyszliśmy na chłodne i rześkie powietrze. Nagle Peter przyciągnął mnie do siebie i namiętnie pocałował. Takiej namiętności nie zaznałam jeszcze nigdy. Odwzajemniałam każdy jego pocałunek, aż w końcu oderwaliśmy się do siebie zdyszani.
- Całujesz jakbyś, zajmowała się praniem.
- Co to ma znaczyć? - Jego porównanie było mi nieznane, obce.
- Dokładnie i delikatnie wieszasz na sznurek, ale gdy już je ściągasz, robisz to niemal z wściekłością i natarczywością. Podoba mi się. - Zauważyłam błysk w jego jasno zielonych oczach.
- Pierwszy raz, chłopak jest ze mną taki szczery. Bój się, nie długo zaznasz mojej szczerości. - Oboje wybuchnęliśmy śmiechem.
- Chodź, mówiłem, że cię gdzieś zabiorę. - Posłusznie wsiadłam do jego terenówki. Peter świetnie prowadził.
- Dobra, obściskiwaliśmy się już, ale ja nic o tobie nie wiem. Opowiedz mi coś. - Nalegał chłopak.
- Jestem córką prezydenta Nowego Jorku i aktorki Michaeli Bosse. Mieszkam w Nowym Jorku i jestem rok młodsza od ciebie. Lubię kiwi i banany, mam trzy przyjaciółki, Holly, Angelicę i Sharon oraz przyjaciela Ryana. Jestem rozpieszczona i prawie w ogóle nie znam swoich rodziców. Twoja kolej.
- Nazywam się Peter Voltz, syn dziennikarza i prezenterki pogody. Tak, wiem interesujące zawody. Mieszkam na Brooklynie. Jestem w ostatniej klasie, lubię sporty ekstremalne i podróże. Odwiedziłem Sydney w Australii i kilka państw w Europie. Kocham truskawki. To chyba tyle.
- Nie masz przyjaciół?
- Ach, tak, mam. Thomas Right jest moim jedynym przyjacielem. No i zapomniałbym, jestem bardzo sentymentalny.
- Naprawdę? Ja też. Moja matka dała mi tę bransoletkę  na dziesiąte urodziny. - Pokazałam mu złotą i delikatną niczym płatek śniegu, bransoletkę z serduszkiem. - Nigdy jej nie zdejmuję.
- Ja dostałem ten naszyjnik od młodszej siostry, kiedy była strasznie chora. Ma dwanaście lat. - Na jego szyi widniał srebrny łańcuszek z maleńkim kwiatuszkiem.
- Jak się nazywa? - Zaciekawiło mnie, na co chora była jego siostrzyczka.
- Megan. Jest moim całym światem. - Zazdrościłam mu rodzeństwa. Zawsze chciałam mieć młodsze rodzeństwo, ale rodzicie na nic niemieli czasu, nie mówiąc już o kolejnym dziecku.
- To wspaniale. Na pewno cieszy się, że ma takiego starszego brata.
- Takiego, czyli jakiego?
- Czułego. Zapewne ma w tobie mnóstwo wsparcia. Jesteś nie tylko jej starszym bratem, ale również najlepszym przyjacielem. Zazdroszczę wam. - Jego twarz miała zadowolony wyraz do czasu, kiedy powiedziałam, że zazdroszczę im tego.
- Nie masz rodzeństwa, prawda? - Zapytał ostrożnie, jakby wiedział, że mogę go ugryźć.
- Nie, ale... - Nie zdążyłam dokończyć, bo w jednej chwili straciłam wszystko.


17 lipca 2015


Sława na początek

     Obudziły mnie blade promienie słońca. Jak na połowę września, słońce się nie oszczędzało. Otworzyłam mozolnie oczy i zamrugałam. Przy moim łóżku, a właściwie łożu, stał mój osobisty lokaj, Kevin. Miał na sobie codziennie ten sam strój, chociaż wiele razy namawiałam go, aby włożył coś innego, lepszego. Wstając moje stopy automatycznie weszły w papucie, które stały obok łoża z baldachimem. Kevin narzucił na moje nagie ramiona szlafrok. Udałam się, jak co rano, do mojej łazienki, a przy wejściu powitał mnie błogi zapach płatków róż. Zapewne pokojówka wrzuciła kilka do mojej kąpieli. Zrzuciłam z siebie szlafrok oraz pidżamę i zanurzyłam się w gorącej, pełniej piany i bąbelków, wodzie. Tak. To jest to, ale zaraz. Nie przedstawiłam się. No, więc tak…
Nazywam się Alice. Alice Bosse. Mam 17 lat. Jednym słowem, jestem DZIANA. Urodziłam się w bardzo bogatej i sławnej rodzinie. Moja matka, Michaela Bosse, jest wielką aktorką. Mój ojciec, Gerard Bosse, jest prezydentem Nowego Jorku. Nigdy nie ma dla mnie czasu, tak jak matka, ale mi to nie robi większej różnicy. Jestem jedynaczką, więc mam wszystko, czego zapragnę. Nigdy mi niczego nie brakuje. Moja ciotka, czyli siostra taty, twierdzi, że jestem zbyt rozpieszczona i zrobiłam się straszną egoistką. No cóż, bywa. Owszem, jestem rozpieszczana i egoistyczna, ale to mi nie przeszkadza. Nie mam, jako takich przyjaciół, ale mam w „swoim gronie” trzy dziewczyny, które pójdą za mną w ogień, ale niestety, chyba nie za mną, tylko za moją kasą. Nie mam żadnego chłopaka, bo żaden jeszcze nie miał odwagi, żeby mnie gdzieś zaprosić. Kiedyś sobie przysięgłam, że nie będę się uganiać za chłopakami. To ich rola, zdobyć dziewczynę. Te trzy dziewczyny, które udają moje najlepsze przyjaciółki to:  Holly Swam, dziewczyna którą znam praktycznie od zawsze. Gdy byłyśmy małe zawsze się razem bawiłyśmy. Nie ma bogatej rodziny, ale jest naprawdę przesympatyczna i miła. Moje zupełne przeciwieństwo, ale ją lubię. Zawsze poprawi mi humor, więc z nią umawiam się, kiedy mam zły dzień, albo coś mi nie wyszło, a ona mnie pociesza. Jest również Angelica Haywet. Wredna i samolubna. Jesteśmy podobne do siebie jak dwie krople wody. To znaczy z charakteru. Moje długie, smukłe, zgrabne nogi, w porównaniu z jej krótkimi i strasznie chudymi, są idealne. Natomiast włosy – moje jasne i długie, a jej krótsze brązowe… Wiadomo, o co chodzi. Z nią spotykam się, kiedy chcę iść na imprezę i nie potrafię się wyszykować. Pomaga mi we wszystkim, a przy tym obgadujemy każdą osobę, która również ma iść na tę imprezę. Przy niej czuję się bardziej pena siebie. Ostatnią z moich kompanek jest Sharon Taneved, nastoletnia modelka. To z nią zadaje się najczęściej i najbardziej. Darzę ją największym zaufaniem. Nie mówię jej oczywiście wszystkiego, ale ona również nie mówi mi całej prawdy. Jest wyższa ode mnie i ma miedziane, lekko czerwone włosy. Jednak nikt nie śmiałby nazwać ją rudą.  Jest strasznie wyszczekana i potrafi dogadać każdemu, kto jej lub mi coś zrobi. Jedyna z naszej czwórki (spotykamy się również razem) ma chłopaka. Też jest modelem i jest naprawdę bardzo przystojny. Lewis Vans. Jego rodzina założyła firmę Vans, stąd te nazwisko.  Wysoki, niebieskooki blondyn, czyli „ideał” chłopaka. Wredota u niego jest wrodzona, jednak traktuje mnie jak koleżankę i zawsze jest dla mnie nawet miły. Gdybym nie była dziana, a moi rodzice nie byli popularni, nie traktowałby mnie tak ulgowo. Oprócz tych trzech „psiapsiółek” mam również prawdziwego przyjaciela. Ryan McBann jest moich najlepszym przyjacielem. Mówimy sobie większość rzeczy, ale mimo wszystko nie ufam mu w pełni. Jest strasznym plotkarzem, zresztą ja także, ale jeśli powiesz mu jakiś sekret, może się to źle skończyć. Przystojny, jak każdy sławny gość. Jest gitarzystą w zespole „Victors Yorks”. Zespół jest znany, ale nie aż tak jak na przykład „30 seconds to Mars”. Daje mi zawsze kilka darmowych biletów na ich koncerty. Kilka razy byłam i muszę przyznać, że wiedzą, co to muzyka. Przedstawiłam jedynie 1/10 mojego codziennego życia, więc oczekujcie, że dowiecie się jeszcze wiele innych ciekawych rzeczy na mój, i nie tylko mój, temat.
Tak, więc po kąpieli poszłam do mojego pokoju, ubrać się. Ubierałam się w najlepszych sklepach Nowego Jorku. Czasami leciałam odrzutowcem do Los Angeles, Paryża lub do Madrytu na jakieś konkretniejsze zakupy. Uczesałam się, pomalowałam jak zawsze i zeszłam szerokimi na 100 metrów schodami, przechodząc przez ogromny hol, do jadalni, gdzie czekało na mnie już śniadanie. Na stole leżała filiżanka białej kawy, croissant na talerzyku, miód w słoiczku, kanapka z sałatą, pomidorem, szynką, masłem i zielonym ogórkiem, kubek parującej herbaty, moje ulubione czasopismo, z którego dowiadywałam się o najnowszych wydarzeniach z całego świata cele brytów. Pokojówki i lokaje, wyjątkowo się denerwowali i wpadali na siebie, co chwila. Usiadłam i niemal natychmiast podszedł do mnie lokaj o imieniu Milton.
- Pan Prezydent, prosi Panienkę Alice, aby zaraz po szkole wstąpiła do niego. Musi coś Panience przekazać. Później będzie Panienka mogła robić, co zechce. – Powiedział sztywno i stanowczo lokaj.
- Dobrze, wstąpię do niego. Możesz iść. – Odparłam chłodno. Nie przywiązywałam się do służby zbytnio, ponieważ ojciec ciągle kogoś zwalniał i zatrudniał. Zjadłam śniadanie, a wstając od stołu skierowałam się od razu do wyjścia. Na zewnątrz czekało już czarne BMW, a w nim szofer, który zawsze zawoził mnie do szkoły. Wracałam na piechotę. Szofer otworzył mi drzwi do samochodu, a ja wsiadając zauważyłam swoją torbę z książkami. Dzisiejszego dnia miałam zaledwie trzy godziny zajęć. Był piątek, a w piątki były tylko lekcje językowe. W moim przypadku był to francuski, hiszpański i polski. Wybrałam polski, ze względu, że dowiedziałam się o swoich polskich korzeniach. W przyszłe wakacje mam jechać zwiedzić Polskę. Nim zdążyłam się wygodnie posadzić, szofer zaparkował auto na szkolnym parkingu. Spostrzegłam Sharon stojącą razem z radosną i uśmiechniętą Holly. Sharon zachowywała się nieco sceptycznie do Holly, ale jeśli ja pozwalałam Holly przebywam w swoim towarzystwie, ona także ją tolerowała.
- Alice! Miło Cię widzieć! – Zaćwierkała Holly, tuląc mnie.
- Witaj Holly! – Odpowiedziałam wesoło. – No, ale dość już tych czułości. – Powiedziałam, a ona błyskawicznie odsunęła się, żeby zrobić miejsce Sharon.
- Cześć kochana! – Ucałowała mnie Sharon. Wskazała głową szkołę i poszłyśmy w tamtym kierunku. Ubrałam się dzisiaj normalnie, jak na mnie. Myślałam, że nawet przeciętnie, ale kiedy zauważyłam, że większość chłopaków patrzy właśnie na mnie, zarumieniłam się lekko. Szłam z wysoko uniesioną głową, jak przystało na córkę Prezydenta.
- Hej, Alice. Wyglądasz prześlicznie. – Odwróciłam się i zobaczyłam Zayna Blake’a.  Muszę przyznać, że jego czarne włosy zostały ułożone dzisiejszego dnia idealnie. Ten chłopak od lat próbował mnie zainteresować swoją osobą, ale no cóż. Nie udawało mu się.
- Dzięki. – Rzuciłam i poszłam prędko pod moją salę, ponieważ zadzwonił dzwonek. W szkole nie miałam wcale „forów”, dlatego że mój ojciec był kimś ważnym. Byłam traktowana normalnie. Jak wszyscy.
- Niech wszyscy zajmą swoje stałe miejsca. Tak, Allere, ty również. – Lodowaty ton naszej wychowawczyni mówił sam za siebie. Roman Allere to zwyczajny buntownik tylko, że popalić daje najbardziej nauczycielom. Stąd takie zdanie o nim, od naszej ukochanej pani Sorenson. Uczy wychowania do życia w rodzinie i języka hiszpańskiego.
- Dzisiejsza lekcja będzie dotyczyć kultury hiszpańskiej. Dowiecie się nieco o świętach i tradycjach w Hiszpanii. Otwórzcie książki na stronie… - W takich momentach zazwyczaj się wyłączam. Wiem na ten temat wszystko, ponieważ jeździ się do tego kraju przynajmniej pięć razy do roku. Reszta lekcji przebiegła szybko i bez większych trudności. Wychodząc ze szkoły przypomniałam sobie, że muszę wstąpić do biura ojca. Pożegnałam się z dziewczynami i udałam się w miejsce docelowe. Miałam jedną słuchawkę w uchu, ale wyraźnie usłyszałam, jak ktoś mnie woła po imieniu. Odwróciłam się i zobaczyłam Ryana biegnącego w moją stronę.
- Hej! Co tam u Ciebie? Gdzie idziesz? – Przytulił mnie na powitanie Ryan. Zawsze zadawał dużo pytań, ale mi to nie przeszkadzało.
- Mój tata chce ze mną o czymś porozmawiać. A Ty?
- Idę na autobus, ale skoro mam szansę na przebywanie w Twoim towarzystwie, to się przejdę. – McBann obdarzył mnie jednym z tych swoich „powalających” uśmieszków, które zwalały inne dziewczyny z nóg. Jednak nie mnie.
- Jak myślisz, czego chce od Ciebie ojciec? – Spytał grzecznie, jak na niego.
- Nie mam bladego pojęcia, ale mam nadzieję, że nie zajmie mi dużo czasu. Dzisiaj Thomas Right organizuje przyjęcie urodzinowe w swoim penthausie w Whitehall. Nie idziesz?
- Przyjdę, ale trochę później. Umówiłem się z Katty Landgrad. – Mówiąc to, wydawał się podekscytowany.
- To wspaniale, że się cieszysz, ale wiesz, że jej nie lubię. – Od lat działała mi na nerwy. To jedyne, na czym potrafi grać. Od zawsze była moją rywalką we wszystkim. Konkursy piękności – zawsze miejsce I egzekwo.  Kiedy ja się zgłaszam do odpowiedzi, ona również. Po prostu jej nie znosiłam. Nie podobało mi się, że Ryan się z nią umawia, ale cóż… To jego sprawa.
- Wiem, że nie przepadacie za sobą, ale jak będziemy razem, to będziecie spędzać ze sobą więcej czasu i może się polubicie… - Jego wypowiedź przerwał mój wybuch śmiechu. Myślałam, że żartował, ale jego wyraz twarzy mówił, co innego.
- Ty na serio? Niemożliwe, kochany. – Powiedziałam już na poważnie.
- Ale nawet nie spróbujesz? – W jego oczach dało się dostrzec cień szansy.
- Nigdy nie spróbuję. Zapamiętaj to dobrze, a poza tym, myślałam, że Katty też będzie na imprezie…
- Mamy potem tam wstąpić… - Odparł Ryan.

- No dobra, tylko trzymaj ją ode mnie z daleka. – Pogroziłam mu palcem i oboje się roześmialiśmy. Szliśmy jeszcze kawałek, ale musieliśmy się pożegnać, bo biuro ojca było w budynku obok.